Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

W samym środku Szpitala Tymczasowego w Poznaniu. "Ta trauma nie znika ze zdjęciem kombinezonu"

Nicole Młodziejewska
Nicole Młodziejewska
Zdjęcia ze środka Szpitala Tymczasowego w Poznaniu.

Zobacz zdjęcia ---->
Zdjęcia ze środka Szpitala Tymczasowego w Poznaniu. Zobacz zdjęcia ---->Adam Jastrzębowski
Wraz z czwartą falą koronawirusa, 2 listopada, ponownie uruchomiono Szpital Tymczasowy na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Z dnia na dzień otwierane są tam kolejne moduły, a stan pacjentów, jak mówią pracujący tam lekarze, jest dużo cięższy niż w poprzednich falach. Mieliśmy okazję być w samym środku tej placówki i obserwować pracę medyków. To, co tam zobaczyliśmy, zapamiętamy na zawsze.

Jeszcze nie tak dawno w tzw. czteropaku na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich odbywały się liczne wydarzenia. Dzisiaj ta przestrzeń targowa w niczym nie przypomina już miejsca wystaw. Jedynym punktem wspólnym jest... tłum ludzi. Jednak ci, którzy przebywają tu dzisiaj nie przyszli dla rozrywki. Ten tłum tworzą lekarze, pielęgniarki, ratownicy, fizjoterapeuci i wolontariusze, a przede wszystkim pacjenci, których w dniu naszej wizyty (wtorek) jest 229.

Korytarze, pomiędzy halami 7, 7A, 8 i 8A wypełnione są małymi pokoikami, które utworzone zostały z szybko stawianych ścianek. Znajdują się tu gabinety lekarzy, sekretariaty, sypialnie czy kuchnia. Pomiędzy nimi niespiesznie przemieszczają się przedstawiciele kadry szpitala. Choć uśmiechają się do siebie, żartują ze sobą, to jednak na ich twarzach widać duże skupienie. Inni są natomiast bardzo zmęczeni, a część po prostu śpi lub odpoczywa na kanapach, bo dosłownie przed chwilą, po kilku godzinach opuściła tzw. strefę brudną.

Na podłodze daje się zauważyć liczne kartony wypełnione rękawiczkami, przyłbicami, maskami czy kolejną partią kombinezonów ochronnych. Przy jednym z dużych stołów stoją dwie osoby, które właśnie zakładają na siebie cały ten ekwipunek. Kawałek dalej, jedna pani rozmawia przez telefon - mówi o zamówieniu kolejnych środków ochronnych, których już teraz brakuje, a właśnie przed chwilą otwarto kolejny, 28-łóżkowy moduł.

Pośród tych wszystkich pomieszczeń, są również takie, na ścianach których wiszą kartki z napisem „śluza”. To właśnie tam, za ich drzwiami, znajdują się wejścia do hal targowych, w których przebywają chorzy pacjenci. To właśnie tam toczy się największa walka - o ludzkie życie.

Ogromna hala pełna ciężko chorych ludzi

Do strefy brudnej wchodzimy wraz z grupą sześciu studentów, którzy uczą się, jak pomagać pacjentom. Opiekuje się nimi dr Hanna Winiarska, koordynatorka medyczna Szpitala Tymczasowego, która tego dnia pełni również rolę naszego przewodnika.

Wchodzimy do śluzy. To właśnie tu, po raz ostatni możemy sprawdzić czy nasz kombinezony są szczelnie zapięte, a rękawice przylegają ciasno do nadgarstków. Doktor Winiarska otwiera drugie drzwi.

Widok hali targowej, którą wypełnia ogromna liczba łóżek, urządzeń medycznych i pacjentów jest zatrważający. W niczym nie przypomina on dawnych targów. Odbiega on również od tego, co znamy z „tradycyjnych” szpitali. Ten obraz od razu uświadamia, jak ogromna jest skala zakażeń koronawirusem. To obraz, którego nie da się szybko zapomnieć.

Nie słychać tutaj muzyki, czy głosu konferansjera. Nie słychać też przedstawicieli firm, którzy opowiadają o swoich produktach czy usługach. Wręcz przeciwnie. Panuje głucha, niepokojąca wręcz cisza, przez którą dość mocno przebija się jedynie pikanie maszyn, szum respiratorów i szelest kombinezonów, których między alejkami przemieszcza się personel szpitala.

Na każdym z łóżek leżą wycieńczeni chorobą pacjenci. Stan wielu z nich sprawia, że nie są nawet w stanie się ruszyć. Na twarzach jednych z nich widać ogromny ból i cierpienie. Inni zdają się nawet nie być świadomi tego, co dzieje się wokół nich. Część z nich ma na sobie pampersy. Wszyscy podłączeni są pod jakieś maszyny, z założonymi na twarzach maskami. To ludzie starsi i młodsi, kobiety i mężczyźni. Nie ma tu żadnej reguły. Najgorsze, że ten widok uświadamia, że oprócz medyków, miedzy pacjentami porusza się także śmierć. Część z tych pacjentów nie doczeka już powrotu
do domu. To przerażające.

– Z oddziałów internistycznych, najcięższym oddziałem jest pulmonologia, na której właśnie jesteśmy

– zaczyna dr Winiarska.

I dodaje: – Wszyscy ci pacjenci z takimi dużymi maskami, to pacjenci na respiratorach. Tyle, że ich stan nie wymaga jeszcze tego, żeby byli zaintubowani. Niejednokrotnie wymagają oni podania bardzo uspokajającego środka, dlatego, że przez te maski nie mogą się najeść, napić, rozmawiać przez telefon czy podrapać po nosie.

Maski, o których mówi dr Winiarska zakrywają pacjentom praktycznie całą twarz, sięgając aż do czoła.

– Takich pacjentów na oddziale pulmonologii mamy kilkunastu. W ich przypadku wypicie szklanki wody odbywa się na trzy tury. W trakcie picia trzeba im tę maskę uchylić, przez co tracą dostęp do tlenu. Wtedy tez saturacja spada im do 80 proc., więc po dwóch łykach trzeba dać takiemu pacjentowi odpocząć pod tą maską i dopiero po jakimś czasie wrócić do pojenia. To jest bardzo ciężki stan tych chorych, a ich terapia jest strasznie nieprzyjemna, bo oni są przytomni, ale maska wciąż jest na ich twarzach

– tłumaczy dr Winiarska.

Idziemy dalej, mijamy kolejne łóżka, kolejnych pacjentów. Przy niektórych z nich kręcą się pielęgniarki i opiekunowie, który np. właśnie zmieniają prześcieradło. Przy jednym z pacjentów stoi fizjoterapeuta, który pomaga wstać jednemu z chorych. Chociaż wygląda to jak scena z filmu puszczona w slow motion, to pacjent wygląda, jakby właśnie wspiął się na jeden z najwyższych szczytów.

Doktor Winiarska opisuje kolejnych pacjentów: – Ci podłączeni są do tlenoterapii wysokoprzepływowej, która podaje im 60 litrów tlenu na minutę, do nawet 75 sekund. To pacjenci z bardzo ciężką niewydolnością oddechową, wymagający intensywnej terapii. I dodaje: – Na pulmonologii mamy też pacjentów troszkę lżejszych, którzy są tylko na wąsach tlenowych. Bardzo niewielka część z nich nie wymaga w ogóle tlenu. Jednak, co do zasady na pulmonologii leżą ci najciężsi pacjenci, którzy jeszcze nie kwalifikują się na OIOM.

11 godzin w dusznym kombinezonie, bo ważny jest pacjent

W każdym 28-łózkowym module zawsze jest dwóch lekarzy lub trzech na 42-łóżkowym. Do tego dochodzą trzy pielęgniarki na jeden moduł. Z tą różnicą, że lekarze w strefie pracują tak długo, jak potrzeba, a później są na wezwanie, gdy jest taka konieczność. Z kolei pielęgniarki pracują w trybie zmianowym, wymieniając się co trzy godziny.

– Mój rekord, to było 11 godzin spędzonych jednorazowo w strefie. Są rekordziści, którzy przez
całą 12-godzinną zmianę nie wyszli. Tak długie godziny wynikają z tego, że jest tak dużo pracy przy pacjentach. Ich stan też często pogarsza się bardzo dynamicznie i nawet jeżeli inni pacjenci są w dobrym stanie, to jeden pogarszający się pacjent pochłania nam te wszystkie godziny

– przyznaje dr Winiarska.

I dodaje: – Od miesiąca, jak otworzył się szpital na targach, my właściwie wcale nie żyjemy. Biegamy tylko z dyżuru na dyżur i pracujemy w systemach 11-godzinnych, więc mamy kompletnie rozbity biorytm, bo jesteśmy w pracy raz w dzień, innym razem w nocy, w tygodniu, w weekend. Śmiejemy się czasami, że gdy pacjent przyjeżdża do nas z kiepskim kontaktem i pytamy go o to, jaki jest dzień tygodnia, to, czekając na jego odpowiedź, bardzo szybko próbujemy policzyć, czy sami to wiemy. Jesteśmy naprawdę wykończeni.

W podobnym tonie wypowiada się Krystian Wolny, lekarz z oddziału pulmonologii: – Staram się dyżurować jak najwięcej, żeby wspomóc kadrę i pomóc pacjentom. To prawda, jestem tym bardzo zmęczony i to zmęczenie jest głównym problemem dla mnie, przez to też np. nie mam czasu dla rodziny. Ale mimo to, mam jednak taką satysfakcję, że tu jestem, pomagam i próbuję zrobić ten świat choć trochę lepszym, bo te czasy są bardzo ciężkie. Nie będę ukrywał, pojawiają się momenty bezsilności, bo często, mimo tego, co robimy, jak bardzo dajemy z siebie wszystko i jak bardzo staramy się pomóc pacjentom, to nie zawsze nam się to po prostu udaje – mówi.

- Pacjentów przybywa, a nas, jako kadry wciąż jest za mało. Z pewnością byłoby łatwiej, gdyby na każdym oddziale było chociaż o jedną pielęgniarkę więcej. Ale to jest po prostu niewykonalne, bo co chwilę otwiera się na kolejny moduł, kolejny oddział, bo tyle osób choruje. To trochę taki ciągły rollercoaster

- dodaje.

Najciężej chorzy pacjenci i zwykli ludzie z sercem na dłoni

Dr Winiarska prowadzi nas dalej po szpitalnej przestrzeni. Trafiamy w sektor, który ogrodzony jest parawanami.

– Tutaj mamy już OIOM, czyli pacjentów poddawanych inwazyjnej wentylacji mechanicznej, w takim klasycznym pojęciu respiratora. Czyli w stanie śpiączki farmakologicznej, zaintubowanych, za których oddychają już maszyny. Takich łóżek mamy na targach 10. Właściwie przytłaczająca większość znajdujących się tutaj pacjentów, to osoby niezaszczepione. Jeżeli już ktoś zaszczepiony tutaj trafia, to jest to sytuacja, kiedy COVID-19 jest jedną z wielu poważnych chorób, które doprowadziły tego pacjenta do konieczności bycia na OIOM-ie

– opisuje dr Winiarska.

Obok lekarzy, ratowników i fizjoterapeutów, w szpitalnych halach można spotkać także wolontariuszy. To osoby, które same zgłosiły się do tego, by pomagać innym w czasie pandemii. Jednym z nich jest Rafał Kubiak.

– Według starego określenia, jestem po prostu salową. Zajmuję się pacjentami, kiedy trzeba ich przewinąć, nakarmić czy zmienić im prześcieradła. Dzisiaj akurat jednemu z pacjentów myłem sztuczne zęby – mówi wolontariusz.

Pan Rafał wydaje się nie tracić pozytywnego podejścia. Widać, że pomaganie przychodzi mu z łatwością.

– Po prostu tak mam. Zawsze starałem się pomagać innym. A jeśli mogę to robić w taki zorganizowany sposób i wiem, że się przydaję, to dlaczego tego nie robić? Na oddziale, w kombinezonie spędzam jednorazowo trzy godziny, bo dłużej m nie wolno. Nie ma w tym minusów, jedynie to, że po czasie robi się gorąco i chce się pić, ale to z uwagi na te środki ochrony – tłumaczy pan Rafał.

I dodaje: – Przychodzę tu trzy-cztery razy w tygodniu, w tym w weekendy, bo oprócz tego mam swoją normalną pracę – jestem właścicielem firmy drukarskiej.

Pacjenci nie są anonimowi, nawet po śmierci

Będąc w środku Szpitala Tymczasowego, widząc to, co się tam dzieje, jak zmęczeni i zabiegani są jego pracownicy, w jak ciężkim stanie są pacjenci i myśląc o tym, jak wielu z nich w tym miejscu umiera, trudno jest swobodnie wrócić do codzienności.

– Dla mnie najtrudniejsze jest patrzenie na cierpienie. To, że ci pacjenci się duszą, że widzimy przypadki, którym już nie możemy pomóc i trwamy razem z tymi pacjentami i czekamy na śmierć. To zawsze jest najtrudniejsze w pracy lekarza. Bo, dopóki można coś zrobić, nawet coś, co obiektywnie niczego nie zmieni – bo często w takim ludzkim odruchu, podejmujemy akcje, które wiemy, że ostatecznie niczego nie zmienią, ale mamy wtedy jeszcze poczucie, że panujemy nad chorobą, to to robimy. Natomiast najtrudniej jest powiedzieć „dosyć, teraz będziemy po prostu razem, a ja zrobię wszystko, żeby twoje odchodzenie było jak najmniej traumatyczne”

– przyznaje z łzami w oczach dr Hanna Winiarska.

I dodaje: – Wtedy też trzeba zadzwonić do rodziny i powiedzieć, że mama umiera, i że to może nie stanie się dzisiaj, ale za dzień czy za dwa, bo my już nic więcej nie możemy. A później słuchać tego, jak komuś łamie się życie. To jest strasznie trudne i nie łatwo jest po czymś takim wrócić do normalnego życia. Ta trauma nie znika w śluzie, razem ze zdjęciem kombinezonu. Ona nie zniknęła nawet po kilku miesiącach od poprzedniej fali i nie wiem czy w ogóle kiedyś zniknie.

Nieco inaczej podchodzi do tego wolontariusz Rafał.

– Staram się nie zabierać tego co tutaj widzę poza budynek targów. To musi tu zostać, bo inaczej nie dałbym rady normalnie funkcjonować. Będąc tutaj sam pożegnałem już kilku chorych, w tym 41-letniego pacjenta, którego przez tydzień karmiłem, starałem się mu jak najlepiej pomóc, ulżyć. Ale jego stan się pogarszał, później trafił na ECMO i z tego, co wiem, akurat dzisiaj (wtorek – przyp. red.) jest jego pogrzeb. Dzisiaj też trafił do nas pacjent z saturacją wynoszącą 30 – szybka reanimacja i niestety, śmierć. W takim momencie nie można nad tym rozmyślać. Trzeba iść po worek i w czerech „chłopa” wsadzić go na wózek. Nie ma czasu na rozmyślanie i refleksje. Tak to tutaj wygląda

– przekonuje pan Rafał.

Mimo tak dużej liczby pacjentów na Targach, przedstawiciele personelu medycznego podkreślają, że żaden chory nie jest dla nich anonimowy.

– Codziennie o 14.30 mamy odprawę, dostajemy raporty dotyczące stanów pacjentów, ale też często sami z ciekawości te raporty przeglądamy. Sprawdzamy, co się z danymi pacjentami stało, czy ktoś kontynuuje terapię, którą my wprowadziliśmy, czy może coś zostało zmienione, czy jest lepiej, czy jest gorzej. To nie są pacjenci anonimowi, to są osoby, które my kojarzymy z nazwisk, poziomów D-dimerów i ilości zajętego miąższu płuc jeszcze przez wiele miesięcy później – mówi koordynatorka medyczna szpitala.

Koronawirus zmienia spojrzenie na życie

W jednej z hal, przy łóżkach siedzą dwie osoby, mające takie same piżamy. Okazuje się, że to małżeństwo, które w dniu naszej wizyty w szpitalu czeka na wypis do domu.

– W szpitalu jesteśmy już ósmy dzień i na szczęście dzisiaj jesteśmy wypisywani

– mówi Monika Michałowska.

Państwo Michałowscy wspominają, że początki zakażenia koronawirusem były dla nich najgorszym czasem.

– Mąż zakaził się w pracy. W samych objawach był między nami dzień różnicy. To, co mąż odczuwał jednego dnia, ja odczuwałam drugiego. Czuliśmy dokładnie to samo - wspomina pani Monika.

Z kolei jej mąż, pan Dominik dodaje: – Tydzień leżeliśmy w domu i z godziny na godzinę robiło się coraz gorzej. Ostatniego dnia, przed przyjazdem karetki dusiliśmy się, leżeliśmy plackiem, już było z nami bardzo źle. To już była masakra.

Do szpitala na targach państwo Michałowscy trafili tego samego dnia. Jak przyznaje pani Monika, dopiero wtedy zeszły z niej wszystkie emocje.

– W domu, mimo choroby, musiałam zajmować się naszym małym dzieckiem, robić nam jedzenie itd. Dlatego też w momencie, kiedy tutaj trafiłam, kiedy podłączono mnie pod tlen i kiedy wiedziałam że jesteśmy w dobrych rękach, pod opieką lekarzy, to dopiero to wszystko ze mnie zeszło. Ale wtedy też automatycznie rozłożyła mnie choroba. Tak naprawdę w pierwszy dwóch dniach „odpadłam” - przestałam chodzić, musiałam mieć pampersa. Mąż był wtedy w jeszcze gorszym stanie

– relacjonuje pani Monika.

– Straciłem świadomość, nie wiedziałem, co się wokół mnie działo – dopowiada pan Dominik.

Mimo ciężkiej i długiej choroby, państwo Michałowscy dostrzegają także plusy tej sytuacji.

– Mimo wszystko, to, że razem zachorowaliśmy i razem tu trafiliśmy w pewnym sensie nas uratowało. Mieliśmy ten czynnik psychologiczny – na bieżąco wiedzieliśmy co się u nas dzieje, mieliśmy z kim porozmawiać – przyznają zgodnie.

Te dwa tygodnie, jak mówią, wywarły wpływ na kolejne lata. To coś, czego nigdy nie zapomną i przez pryzmat czego będą patrzeć na życie.

– To wszystko nam zmieniło. Będąc tutaj, w tych wszystkich stanach, rozmawiając ze sobą w tym miejscu i po tych doświadczeniach, przewartościowaliśmy wszystko – mówi pani Monika.

– Praca już nie będzie najważniejsza, teraz liczy się tylko zdrowie, bo nie da się go nadrobić, ani tym bardziej kupić. Teraz będziemy się w pełni cieszyć życiem

– dodaje jej mąż.

Na pytanie, o plany na pierwsze godziny po wyjściu ze szpitala państwo Michałowscy odpowiadają krótko: – Zamówimy pizzę!

Po chwili pani Monika dodaje: – A później zajmiemy się sprzątaniem domu. Nawet nie chcę wiedzieć, jak tam to wszystko wygląda po tygodniu choroby w domu i kolejnym tygodniu w szpitalu. Ale już teraz jest siła i energia do tego.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Te produkty powodują cukrzycę u Polaków

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na poznan.naszemiasto.pl Nasze Miasto