Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Katarzyna Zielińska: Zawsze miałam w sobie chęć zrobienia czegoś nowego

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Katarzyna Zielińska pochodzi ze Starego Sącza – ale teraz robi karierę w Warszawie. Właśnie oglądamy ją w telewizyjnym serialu „Zawsze warto”. Nam aktorka opowiada jak łączy pracę z byciem mamą dwóch małych chłopców.

- Oglądamy właśnie drugi sezon „Zawsze warto”. Ucieszyła się pani, że Polsat zdecydował się kontynuować ten serial?
- Bardzo. My aktorzy mocno wierzyliśmy w ten serial. Początkowo trochę mieliśmy pod górę, bo udowadniano nam, że to nie będzie ciekawe. Ale wiedzieliśmy, że poruszamy najbardziej teraz aktualne sprawy społeczne w Polsce. Naszym zdaniem to serial bardzo potrzebny w tych czasach. Kiedy odebraliśmy Telekamerę, było to dla nas wielkie wzruszenie, ale przede wszystkim zaskoczenie. Film dostał nagrodę od magazynu telewizyjnego, podczas gdy ogromną popularnością cieszy się w internecie! Takie są teraz czasy. Dlatego trzeba inaczej mierzyć oglądalność seriali. Mamy mnóstwo fanów! I prawie zero hejtu. Dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy przystąpiliśmy do pracy nad drugim sezonem. Teraz mieliśmy się szykować do trzeciego, ale niestety koronawirus sprawił, że wszystko zostało odwołane. Pierwsze kroki scenariuszowe są już jednak poczynione, więc jak sytuacja się unormuje wrócimy na plan

- W trzech głównych rolach serialu obsadzono trzy gwiazdy: panią, Weronikę Rosati i Julię Wieniawę. Jakie są między paniami relacje na planie?
- Nie ma żadnej rywalizacji. Bo każda z nas jest z zupełnie innego świata. Od dawna marzyłam, żeby zagrać z Weroniką bo choć się znałyśmy - nigdy się na planie nie spotkałyśmy. Julka to zupełnie inne pokolenie. Lubię ją obserwować i bardzo mi ona imponuje. Swoją hardością, pracowitością i zdolnościami. Wszystkim tym, którzy mówili „A, Wieniawa to ma tylko Instagram i mnóstwo followersów, a w ogóle nie jest utalentowana”, udowadnia że się mylili. Jest też przykładem dla młodych ludzi, że warto ciężko pracować. Julka z ciekawością obserwuje jak ja i Wera pracujemy, pyta mnie o różne rzeczy, w tym o szkołę teatralną. Jest bardzo ciekawa aktorstwa. Dlatego teraz tęsknimy za sobą i już chciałybyśmy nagrywać trzeci sezon.

- Powiedziała pani, że „Zawsze warto” opowiada o najważniejszych problemach współczesnych kobiet.
- O takich problemach, o których kobiety wstydzą i boją się mówić. Że są nękane psychicznie i fizycznie. A my je namawiamy, żeby głośno o tym powiedziały i zrobiły coś ze swoim życiem. Bo mają je tylko jedno. Ja codziennie dostaję mnóstwo wiadomości od kobiet w takiej sytuacji jak moja bohaterka – jest po mastektomii i ma męża tyrana - z podziękowaniem za podjęcie tego tematu w serialu. Ostatnio po spektaklu w teatrze podeszła do mnie kobieta w średnim wieku i mówi: „Pani Kasiu, to jestem ja – pani serialowa Dorota. Dziękuje pani za wszystko”. I przedstawiła mi swojego nowego faceta, mówiąc, że wreszcie znalazła miłość i ma kogoś, kto będzie się nią opiekować.

- Grana przez panią Dorota to kobieta po amputacji piersi, która musi zrezygnować z bycia mamą na pełen etat i podejmuje po długiej przerwie pracę zawodową, zostawiając męża. Jak przygotowywała się pani do tej roli?
- Mieliśmy bardzo długi okres prób: ponad dwa miesiące. Nie tylko czytałam i odbywałam próby, ale też rozmawiałam z kobietami, które mają takie problemy. Tak się składa, że znam takie dwie osoby z mego bliskiego otoczenia, które maja podobne przejścia. Ważny był też oczywiście scenariusz, który został świetnie napisany.

- Występ w „Zawsze warto” to okazja dla pani, by pokazać się w innej odsłonie aktorskiej – bo to rola dramatyczna, a nie komediowa, które zazwyczaj pani do tej pory grywała. To dla pani ważne?
- Oczywiście. Miło mi, kiedy teraz ludzie mi mówią: „Pani Kasiu, pani potrafi stworzyć piękną postać dramatyczną”. Dlatego bardzo się cieszę. Na potrzeby tej roli zrezygnowałam w ogóle z make-upu i układania włosów. Dlatego śmieję się, bo zawsze jestem ostatnia z wszystkich aktorek na planie. Ponieważ zaczynamy zdjęcia o szóstej rano, to ja mogę być na planie pół godziny wcześniej, a dziewczyny – o pół do piątej. Bo mnie wystarczy tylko drobna korekta i założenie ubrania. To bardzo pomogło mi w stworzeniu postaci Doroty.

- Trudno jest aktorce wyjść poza schemat, w którym funkcjonuje od lat?
- Bardzo długo zastanawiałam się czy zrezygnować z roli w „Barwach szczęścia”. Lubiłam ten serial i trudno było mi się z nim rozstać. Ale stwierdziłam, że muszę pokazać coś innego. Pierwszym krokiem było więc zrezygnowanie z serialu i pokazanie, że jestem wolna. A drugim - zaczekanie na inną propozycję. Dałam sobie na to czas: urodziłam drugiego synka i zajęłam się jego wychowaniem. Zrobiłam sobie półtora roku przerwy od telewizji i zastanowiłam się co chcę robić dalej. Kiedy pierwszego dnia poszłam na próbę wznowieniową w teatrze, zadzwonił do mnie producent Michał Kwieciński i mówi: „Czy ty jesteś już na chodzie?”. „Właśnie dzisiaj wróciłam do pracy” – ja mu na to. A on: „To nieźle trafiłem. Chcę ci zaproponować rolę”. I tak trafiłam do „Zawsze warto”. Bardzo jestem wdzięczna Michałowi, że uwierzył we mnie i nie patrzył przez pryzmat stereotypu.

- Wspomniała pani o swym urlopie macierzyńskim. Tęskniła pani przez te półtora roku za planem filmowym czy telewizyjnym?
- Tęskniłam za telewizją bardzo. Za teatrem nie musiałam, bo grałam cały czas, nawet w ciąży. Bardzo pielęgnuję teatralne propozycje, bo dają mi one największą radość. Myślę, że zaszczepiła to we mnie krakowska szkoła teatralna. Tak nas tam wychowano. Ten zawód uczy jednak pokory. Że trzeba czasem poczekać na fajne propozycje. Dlatego staram się do każdej podchodzić z wielką wdzięcznością. Czy ją mogę przyjąć czy nie – bardzo każdą szanuję.

- Po urodzeniu pierwszego syna wróciła pani niemal od razu do grania, a drugiego – zrobiła sobie wspomnianą przerwę. Które rozwiązanie jest lepsze?
- Chyba to drugie. Bo tak naprawdę nic nie ucieka. Po urodzeniu Henia wróciłam od razu do grania, bo akurat powstawała druga część „Listów do M”, a ja jeszcze przed ciążą zgodziłam się w niej zagrać. Dlatego tak się złożyło, że zaledwie miesiąc po porodzie stanęłam na planie. Trudne było to dla mnie jako dla mamy. Ale miałam duże wsparcie w rodzinie. Woziłam pokarm synowi do domu i miałam skrócone zdjęcia. I okazało się, że wszystko da się zrobić. Poza tym przy pierwszym dziecku miałam trochę obaw. Jak ja potem wrócę? Czy nie zapomną o mnie? Okazało się, że nie ma się czego bać, dlatego przy drugim łatwiej mi było podjąć decyzję, by na dłużej zostać w domu.

- Macierzyństwo przy drugim dziecku jest inne niż przy pierwszym?
- Ja kocham być mamą. Dlatego trudno jest mi to porównywać. Każde kolejne narodziny były dla mnie wspaniałe. To są najlepsze momenty mojego życia. Przy drugim dziecku ma się może więcej doświadczenia, ale jest mniej luzu, bo trzeba się opiekować już nie jednym, ale dwójką. Z trzymiesięcznym Heniem byliśmy nawet w Tajlandii. Z dwójką już nie jest tak łatwo.

- Jaką jest pani mamą?
- Na pewno nie pozwalam na wszystko. Samo słowo „mama” zobowiązuje jednak, żeby rozpieszczać. Dlatego pozwalam sobie na to. U nas to tata jest bardziej zasadniczy. Są więc w naszym domu konkretne zasady, dzięki którym chłopcy wiedzą, co im wolno, a czego nie. Dlatego nie ma jakichś awantur i zdziwienia, że nagle czegoś nie mogą robić. To pomaga Heniowi również w życiu przedszkolaka. Dzięki temu ma szacunek do innych dzieciaków i do dorosłych.

- Synowie są do siebie podobni?
- Fizycznie są bardzo podobni. Ale to dwa różne charaktery. Heniu jest bardziej zrównoważony jak tata, a Aleś jest bardziej szalony jak mama. (śmiech)

- Trudno pani pogodzić macierzyństwo z pracą?
- Nie zastanawiam się nad tym. Trzeba po prostu sobie jakoś radzić. Teraz na przykład rozmawiam z panem – i jednocześnie prasuję. (śmiech) Daję więc radę. Mam super wsparcie w moim mężu, mamy też fajną nianię.

- Wspomniała pani o teatrze – i warto powiedzieć, że nie tylko gra w nim pani, ale również produkuje spektakle. Nie boi się pani ryzyka?
- Boję się. Ale ten dreszczyk emocji, że mogę wyprodukować coś, co mnie cieszy i podoba się widzom i w czym sama mogę zagrać, jest jednak ważniejszy. Nie robię tego oczywiście dla pieniędzy. Fajnie jest jeśli w ogóle spektakl się zwróci. Ale ważniejsze jest to, że dostaję możliwość wyprodukowania spektaklu w jednym z najlepszych teatrów w Polsce – Teatrze Roma. Tam zrobiłam aż trzy produkcje. Dla mnie to zaszczyt, że dyrektor się zgadza i zaprasza do współprodukcji. To było moim marzeniem. Jak więc nie teraz, to kiedy?

- Decyzja była słuszna, bo spektakle cieszą się wielkim powodzeniem.
- To prawda. Byliśmy w Krakowie tuż przed wybuchem epidemii koronawirusa i dostaliśmy taki aplauz, że dodało mi to bardzo skrzydeł.

- Gra pani w różnych teatrach – wspomnianej Romie, ale też w Komedii a wcześniej Capitolu i Kwadracie. Lubi pani wchodzić co jakiś czas w inny zespół?

- Uwielbiam. Zresztą chyba każdy aktor to lubi. Nie jestem nigdzie na etacie. Trochę przez to ryzykuję, ale trudno mi było zawsze związać się tylko z jednym teatrem. Jestem niepokornym duchem i kiedy biorę się za jakieś nowe przedsięwzięcie, zawsze mówię: „Musi się udać”. I dzięki temu przeszłam przez chyba wszystkie warszawskie teatry. Zaczynałam w Rampie, potem była Syrena, Roma, Capitol i Kwadrat. Dzięki temu spotkałam się z wieloma wspaniałymi aktorami, reżyserami i dyrektorami. Dlatego dzisiaj wszyscy dobrze się znamy.

- Nie brakuje pani poczucia bezpieczeństwa, jakie daje etat?
- Miałam takie propozycje, ale im odmawiałam. Bo zawsze miałam w sobie chęć zrobienia czegoś nowego. Może to dlatego, że w młodości rodzice bardzo mnie wspierali i zachęcali do podejmowania nowych wyzwań. Podobnie mój krakowski profesor od jidysz – Leopold Kozłowski. Zawsze mówił: „Dasz radę. Jesteś zdolna”. Dlatego nauczyłam się podchodzić do życiowych wyzwań po amerykańsku. Jestem mu za to bardzo wdzięczna, że wspierał mnie w tych gorszych chwilach, które też miałam, jak każdy zresztą. Bardzo mi brakuje dzisiaj Leopolda Kozłowskiego.

- Skoro jesteśmy przy Krakowie: jak wspomina pani tutejszą szkołę aktorską?
- Zawsze marzyłam o studiach w Krakowie. Jasne – bywało, że zazdrościliśmy trochę warszawskim kolegom i koleżankom, że mają łatwiejszy dostęp do kina i telewizji. Oni byli na miejscu, a my musieliśmy jeździć na wszystkie castingi. Z drugiej strony byliśmy dumni, że mamy tak wspaniałych profesorów. To choćby Agnieszka Mandat, Jerzy Trela, Jacek Romanowski, Krystian Lupa, Krzysztof Jędrysek. Szkoła to jednak nie był dla mnie łatwy czas. Było trudno. Mocno się stresowałam, bo trochę to był taki wyścig szczurów. Kto lepszy. Potem dostałam szansę zagrania u Jerzego Federowicza i byłam dumna, że mogłam zadebiutować w krakowskim teatrze, a nie w szkole.

- Dlaczego zdecydowała pani przenieść się do Warszawy?
- Od początku wiedziałam, że nie będę na stałe mieszkać w Krakowie, że to jest tylko etap przejściowy. Bardzo chciałam grać w filmach i serialach. Poza tym ja uwielbiam wielkie miasta, tętniące życiem. Kraków był dla mnie za „ciasny” – jeśli Pan wie co mam na myśli. Ale jakby ktoś teraz zaproponował mi gościnny występ w którymś krakowskim teatrze, wzięłabym go na pewno. Jak wspomniałam ostatnio grałam tam spektakl i zostałam w mieście na kilka dni. To była dla mnie ogromna radość, zrobiłam sobie spacer po moich ulubionych miejscach i dwa wieczory spędziłam z moją przyjaciółką – Martą Bizoń.

- „Listy do M2” to ostatni film kinowy, w którym pani wystąpiła. Było to pięć lat temu. Dlaczego nie ma pani w polskim kinie?
- Myślę, że przez to zaszufladkowanie. Muszę swoje odsiedzieć na ławce rezerwowych, aby otrzymać coś innego i nowego. Ale się nie poddaję. Już w „Zawsze warto” udowadniam, że nie jestem tylko od ról komediowych. Bardzo czekam teraz na dużą rolę kinową. Chodzę na castingi – i wierzę, że kiedyś coś się wreszcie wydarzy.

- Może ta przerwa to dlatego, że ostatnio odpuściła pani życie celebryckie? Nie ma pani w tych wszystkich plotkarskich portalach i gazetach.
- Ja nie jestem interesująca dla tego rodzaju mediów. Czasem mi mówią: „Kasia, powiedz coś takiego, żeby było na okładkę”. (śmiech) „Co ja mogę powiedzieć?” – pytam wtedy. Najlepiej sprzedają się porody, rozstania i zdrady. A ja już mam urodzenie dwójki dzieci za sobą, z mężem nie zamierzam się rozstać, nie jestem konfliktowa. Oczywiście jestem agitatorką społeczną i wspieram mocno różne akcje charytatywne, ale to nie jest interesujące dla prasy. Tych wszystkich eventów jest poza tym codziennie tyle, że chcąc chodzić na wszystko, nie miałabym czasu ani dla rodziny, ani na pracę.

- Był jednak taki moment, że występowała pani niemal we wszystkich programach celebryckich – od „Tańca z gwiazdami” do „Twoja twarz brzmi znajomo”.
- Już mam to za sobą. Ile można? Wytańczyłam się i wyjeździłam na łyżwach, wyśpiewałam się też. To był super czas, ale mam już tego dość. Teraz zgodziłam się na program „To był rok” z Maćkiem Kurzajewskim, ale tylko dlatego, że ma on fabularny charakter i trzeba do niego podejść w aktorski sposób. To opowieść o fajnych czasach. No i poza tym prowadzi go moja znajoma z Krakowa – Marzena Rogalska. Takie zadania podejmuje się właśnie dla takich przyjaźni. Kiedy skoczyło się show „Kocham cię Polsko”, powiedziałam, że jeśli kiedyś będzie okazja zrobienia czegoś wspólnie z Marzeną i Maćkiem, to wchodzę w to w ciemno. (śmiech) Teraz dotrzymałam słowa, bo ich oboje uwielbiam. Czas spędzony z nimi to tak, jakby człowiek nie pracował, tylko świetnie się bawił.

- Pani optymizm jest wrodzony czy nabyty?
- Mój tata taki jest. Mam więc to pewnie po nim. Mój mąż jest też bardzo pozytywny. Przebywanie z takimi ludźmi daje mi właśnie tę dobrą energię.

- A jaki wpływ na pani życie ma to, że urodziła i wychowała się pani u stóp Tatr w Starym Sączu?
- Ja uwielbiam to miejsce i wracam tam z wielkim sentymentem. Jestem szczęśliwa, że właśnie tam mam rodziców i teściów. Dlatego chętnie jeździmy tam z całą rodziną na ferie i wakacje. Oczywiście wtedy, kiedy możemy. Teraz jednak pewnie świąt wielkanocnych razem nie spędzimy. Ale musimy przez to przejść. Bardzo chciałabym wręcz zaapelować do ludzi, aby poważnie podeszli do obecnej kwarantanny: żeby pozostali w domu i nie odwiedzali swoich rodziców. Nawet w święta. Bo mama mi mówi, że w Starym Sączu młodzież myśli, że to są „koronoferie”. A to jest naprawdę bardzo poważny problem.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Katarzyna Zielińska: Zawsze miałam w sobie chęć zrobienia czegoś nowego - Plus Nowości Dziennik Toruński

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto