Wikliniarstwo często nazywane również koszykarstwem miało w Choczu i najbliższej okolicy długoletnią tradycję. Wyrabiano tu sukna, toczono garnki, pleciono kosze oraz meble z wikliny. - Wiklina, czyli młodociane pędy różnorodnych typów wierzb, rosła na nadprośniańskich łęgach zawsze, stąd też wikliniarstwo było chockim przemysłem - opowiada Zdzisława Flisińska, emerytowana nauczycielka i lokalna pasjonatka historii. - Rozkwit wikliniarstwa w Choczu nastąpił po 1870 roku, gdy car rosyjski i zarazem król Polski, Aleksander II pozbawił Chocz praw miejskich. Wtedy nastąpiła dotąd niespotykana skala emigracji. Emigrantom potrzebne były walizy podróżne i kosze. I na tych wyrobach skupiła się praca tutejszych wikliniarzy. Choczanie głównie wyjeżdżali do Francji i Stanów Zjednoczonych - dodaje. Osoby zajmujące się koszykarstwem jeździły ze swoimi wyrobami do Gniezna, Jarocina, Koła, Ostrowa, Słupcy czy Turku.
Wikliniarna w Choczu. Wyroby trafiały za granicę
W 1959 roku w Choczu powstał zakład należący do pleszewskiego przemysłu terenowego. Zorganizował go Stefan Woldański, później pełniący funkcję magazyniera. Przedsięwzięciu patronował dyrektor Michał Przybylski. Co robiono w chockiej wikliniarni? Leniwce, czyli wygodne fotele, stołki barowe, taborety kuchenne i plażowe, szampanówki - kosze, do których kładło się jedzenie wybierając się na weekendowy wypoczynek. Po opróżnieniu, kosz po prostu zostawiało się w miejscu biwakowania. Stąd też było na nie duże zapotrzebowanie, zwłaszcza za granicą. Wyroby z miejscowego zakładu płynęły do USA, Kanady i Szwecji, docierały także do Szwajcarii, Danii czy Niemiec.
Pięć lat po otwarciu zakładu, do Chocza zawitał Kajetan Kosiński, redaktor "Gazety Poznańskiej". Dzięki niemu wiemy, że wówczas w wikliniarni pracowało 70 osób. 60% załogi stanowiły kobiety. Z artykułu dowiadujemy się również, że od 1965 roku zakład będzie miał własną plantację, bo otrzymał z Funduszu Ziemi 5,5 ha ziemi. - Żeby tak było 40 ha, to by nam wystarczyło - mówił wówczas Kazimierz Flisiński, majster zakładu. - A gdyby 90 to moglibyśmy wysyłać wiklinę nawet do świętej Galicji... - dodawał. Wikliniarnia surowiec otrzymywała m.in. z Pyzdr, Zbąszynia czy Nowego Tomyśla.
- Modele wykonuje Jan Jurga, także koszykarz z dziada pradziada. Argusowym okiem, czyli brakarzem mającym za zadanie nie wypuszczanie złej produkcji z zakładu jest Czesław Mroziński, całością zaś kieruje Jan Szymański - pisał Kajetan Kosiński.
Zarobki kształtowały się na poziomie od 810 do 2000 ówczesnych złotych. - W niebogatym Choczu i to się liczy. To już jest pieniądz. I liczy się jeszcze jedna sprawa: zręczne palce chockich wiklinarzy przynoszą państwo cenne dewizy - podsumowywał redaktor Kosiński. Rocznie zakład dawał nawet 2 miliony dewizowych złotych.
* Historia zakładu dobiegła końca w latach 90.
POLECAMY RÓWNIEŻ:
"Wszyscy są zdziwieni". Były więzień obozu skrytykował powołanie B. Szydło do Rady Muzeum Auschwitz-Birkenau
Uwaga na Instagram - nowe oszustwo
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?